Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rokość, i galop koni ocierał się o domy, pokrywając chodniki niby strome brzegi, stanowiące zbyt ciasne łożysko dla wzburzonego strumienia.
— Biedne dzieci, mówiła Franciszka ledwie doszedłszy do kraty i już we łzach; biedna młodzizna, którą skoszą jak trawę; od samego myślenia o tem już mi się coś dzieje, — dodała kładąc ręce na sercu w miejscu gdzie ją ścisło.
— To piękne, nieprawdaż, pani Franciszko, widzieć młodych ludzi którzy nie dbają o życie, — mówił ogrodnik aby ją „podgrzać”.
Nie trudził się napróżno:
— Nie dbają o życie? Więc o co trzeba dbać, jeżeli nie o życie? Toć to jedyny prezent którego Pan Bóg nigdy nie robi dwa razy! Och, Boże, to szczera prawda, że oni o życie nie dbają! Widziałam ich w siedemdziesiątym; nie boją się już śmierci na tych przebrzydłych wojnach; to istne warjaty, nie warte już ani tego sznurka żeby ich na nim powiesić; to już nie ludzie, ale lwi. (Dla Franciszki porównanie człowieka z lwem, którego liczbę mnogą wymawiała lwi, nie miało nic pochlebnego).
Ulica św. Hildegardy zakręcała się zbyt blisko, aby można było coś widzieć na odległość; tylko przez tę szczelinę między dwoma domami w alei Dworcowej widać było wciąż nowe kaski, biegnące i błyszczące w słońcu. Ogrodnik byłby chciał wie-

170