Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

napewno w kościele było ładnie. Jeden witraż wypełniała w całej jego wielkości osobistość podobna karcianemu królowi, który żył tam w górze, pod kamiennym baldachimem, między niebem a ziemią; w jego skośnym i błękitnym blasku, czasami, w dnie powszednie, w południe, kiedy nie było nabożeństwa, — w jednej z owych rzadkich chwil kiedy kościół, przewiewny, pusty, bardziej ludzki, paradny, migocący w słońcu swojem bogactwem, miał wygląd prawie mieszkalny niby hall z rzeźbionego kamienia i malowanego szkła w hotelu w stylu średniowiecza, — widziało się przyklękającą na chwilę panią Sazerat, kładącą na sąsiednim klęczniku paczuszkę ptifurów, którą wzięła dopieroco u cukiernika na rogu i którą niosła do domu na śniadanie. W drugiem oknie góra różowego śniegu, u której stóp toczyła się bitwa, zdawała się pokrywać szronem sam witraż, wzdymała go mętnemi grudkami, niby szybę na której zostałyby płatki, ale płatki oświecone jakąś jutrzenką, — tą samą zapewne, która czerwieniła nastawę ołtarza kolorami tak świeżemi, że zdawały się raczej rzucone tam chwilowo przez jakiś ulotny blask z zewnątrz, niż farbą związane na wieki z kamieniem. I wszystkie te witraże były tak dawne, że widziało się tu i ówdzie, jak ich srebrzysta starość lśni się pyłem wieków i ukazuje błyszczący i zużyty do

122