Strona:Marcel Proust - Wpsc01 - W stronę Swanna 01.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzyszyłem rodzicom na mszę. Jakże ja lubiłem nasz kościół, jak dobrze go widzę! Stara kruchta, przez którąśmy wchodzili, czarna, podziurawiona jak warzecha, była krzywa i głęboko wyżłobiona na kantach (tak samo jak kropielnica, do której nas wiodła), jakgdyby lekkie otarcie chust wieśniaczek wchodzących do kościoła i ich nieśmiałych palców biorących wodę święconą, mogło, powtarzane w ciągu wieków, nabyć siły niszczycielskiej, naruszyć kamień i wyżłobić bruzdy takie, jakie żłobią koła wozów w kamieniu przydrożnym ocierając się o niego codzień. I płyty grobowe, pod któremi szlachetne prochy spoczywających tam opatów Combray stwarzały dla chóru niby duchową posadzkę, nie były już same martwą i twardą materją, bo czas zmiękczył je i dał im wypłynąć nakształt miodu poza granice własnego prostokąta, który przekroczyły złotą falą, rozpuszczając w niej jakąś kwiecistą gotycką literę, zatapiając białe fiołki marmuru; gdzieindziej znów kurczyły się w swoich granicach, zagęszczając jeszcze eliptyczność łacińskiego napisu, wprowadzając jeden kaprys więcej w rozmieszczenie skróconych zgłosek, zbliżając dwie litery słowa, którego inne litery rozciągnęły się niepomiernie. Witraże tego kościoła nigdy tak nie grały jak w dnie gdy słońca było mało, tak iż jeżeli na dworze było szaro,

121