Strona:Mali mężczyźni.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Mógłby zająć moje łóżko, a ja sypiałbym w stodole. Teraz nie zimno, wreszcie przyzwyczajony jestem do tego, bośmy się z ojcem chronili, gdzie się dało,“ odezwał się żywo Alfred.
Coś takiego było w jego twarzy i mowie, że pani Bhaer położywszy mu rękę na ramieniu, rzekła tonem pełnym słodyczy:
„Przyprowadź tu przyjaciela, Alfredzie; sądzę, że się znajdzie dlań miejsce, i że nie będziesz potrzebował mu ustępować.“
Alfred pobiegł z radością i wkrótce wrócił z chłopakiem bynajmniéj nie pociągającym, który się ciężko przywlókł za nim i stanął, rozglądając się nawpół nieśmiało i ponuro. Rzuciwszy nań okiem, pani Bhaer pomyślała:
„Boję się, żeby nie było z nim biédy.“
„Oto Dan,“ rzekł Alfred przedstawiając go z widoczném przeświadczeniem, że będzie dobrze przyjęty.
„Alfred mówił mi, że chciałbyś u nas zostać,“ przyjaźnie odezwała się pani Bhaer.
„Tak,“ mruknął Dan.
„Czy nie masz nikogo, coby się tobą zajął?
„Nie mam.“
„Mów: nie mam, proszę pani,“ szepnął Alfred.
„Nie powiem ani tak, ani owak,“ mruknął znów tamten.
„Ile masz lat?“
„Czternaście skończę.“
„Wyglądasz na więcéj. — Cóż ty potrafisz?“
„Prawie nic.“
„Jeżeli tu zamieszkasz, będziesz musiał tak żyć, jak inni, i nietylko się bawić: ale uczyć się, pracować. Czy zgodzisz się na to?“
„Próba nie zaszkodzi.“