Przejdź do zawartości

Strona:Maksym Gorki - W więzieniu.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jakież... a gdzież? — rzekł smutnie, spuszczając głowę Oficerow. — Wszędzie... wszędzie się ludzie biją... całe życie to wojna... tak, tak wiem ja o tem... Mama tylko jedna... i może jeszcze po klasztorach nie trafia się bicie. Byłbym naturalnie wstąpił do klasztoru... ale...
Zamilkł nagle. Stali za węgłem wieziennego gmachu, przy kupie odpadków, kamieni i wiór drzewnych, nad ich głowami sunęły powoli, majestatycznie wielkie ciemne chmury. Wiatr się zrywał chwilami i niósł z miasta strzępy akordów jakichś niepojętych.
— Ale co?... proszę, powiedz pan! — prosił Misza.
— Niech pan wybaczy, panie student — począł Oficerow szeptem nerwowym, mrugając oczami, jakby patrzył na coś rżącego, — wybaczy pan... może to z mej strony wielka głupota... zresztą... tak, tak...
— Co pan chce powiedzieć? — spytał cicho, krótko, dobitnie Misza.
Oficerow zbliżył się do jego ucha i szepnął drżącym głosem.
— To jest... ze względu... na Boga... czy pan wierzy?
Misza spuścił głowę i po chwili, odrzekł cicho:
— Ja sam doprawdy nie wiem.
— Właśnie... właśnie... i ja też nie wiem! — wpadł mu żywo w słowa dozorca — myślę o tem często... bo jeśli jest naprawdę... to i na cóż ten strach wkoło... ten wielki strach