Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




VII.

Gdy Wiktor stanął przed omszałą bramą zamku książęcego, tuż do rynku pszczyńskiego przylegającego, furtjan, uprzedzony o jego przybyciu, wpuścił go zaraz na niewielki, kociemi głowami wybrukowany dziedziniec. Z prawej strony oskrzydlała go wysoka i ogromna oficyna. Mury tego starego, w półkole wyginającego się domostwa pokrywały szczelnie bluszcze, posępny wyraz nadając uwięzionemu w mroki zaciszu. Okna oficyny tej spozierały na dużą, nowoczesną przybudówkę pałacową, przez którą służący przeprowadził gościa do sklepieniem osłoniętego przejazdu, będącego niejako przełęczą między sferą służby a wielkopańską siedzibą. Wyszedł tam na spotkanie Wiktora stary, brodaty strzelec i wskazał mu dostojny, safianowy fotel w pobliżu szklanych drzwi zamku, za któremi znikł służący.
Nie trwało długo a lokaj wprowadził gościa panny Schlichtling (którą służba nazywała zwykle von Schlichtling) do wnętrza pałacu, gdzie zabieliła się przed nim o kilka kroków marmurowa klatka schodowa. U stóp jej przykuła wzrok Wiktora wysoka waza z porcelany chińskiej.
Wszedłszy na piętro, ujrzał po lewej ręce, za rampą galeryjki, portret Wilhelma drugiego naturalnej wielkości, w stroju myśliwskim. Na widok tej, z tysiącznych reprodukcji znanej mu podobizny, Wiktor uśmiechnął się z tego, że u dołu witał go