Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/506

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.




XXV

Wiktor raz po raz wyzierał przez szybę, nie mogąc doczekać się powrotu żony z willi. Paliła go ciekawość, czy ona swą naiwną gałązką oliwną rozbije skałę krzyżackiej zaciętości. Uśmiechał się nad tem sceptycznie.
Lecz z twarzy wchodzącej Jadwini wyczytał zwycięstwo.
— Czy domyślasz się, po co ja tam poszłam na tę rozmowę?... Otóż dlatego, aby przekonać się, jak bardzo miałeś rację...
— W czem?
— Gdy mówiłeś, że Niemca trzeba wpierw powalić na ziemię, a potem dopiero można mówić z nim po ludzku.
— To wyście tam bili się na pięście? — rozśmiał się. — Szkoda, że tego nie widziałem.
— Nie śmiej się! Musiałam mocować się, borykać ze ślepem, nienawistnem zacietrzewieniem. Napróżno próbowałam przemówić do jego sumienia, do synowskiego serca. Dopiero, gdy zdjęło mnie najwyższe oburzenie, niemal szewska pasja... Nigdy jeszcze nie byłam taka zła.
— Co mu nagadałaś?
Rozpromieniona zadowoleniem chlubiła się swem energicznem wystąpieniem, które odniosło skutek, a wreszcie westchnęła.