Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/418

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiem owiewała go wonią rezedy, świeciła swą wytworną osobą, tak zjawiskową w tych murach, dla sów i puszczyków przeznaczonych. Siadłszy na przyniesionem przez wachmistrza krześle, wypytywała Wiktora, czego mu potrzeba, czy ma papierosy, dostateczną kuchnię, świeżą bieliznę. Wreszcie zawołała rozpaczliwie:
— I ty znosisz tą niedolę tak bohatersko?...
— Nie wiem, czy bohatersko. Ot, nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Jako żołnierz dałem się we znaki niejednemu, teraz przyszła na mnie kolej cierpieć, jeść chleb więzienny.
— Ale ja ciebie stąd wydobędę!
— A od kogo dowiedziałaś się o tem? Naturalnie od Waltera?...
— Nie! — zaprotestowała i Wiktorowi zdawało się, że zmieszała się, pociemniała na twarzy przez chwilę. — Nie! Doniósł mi o tobie...
Zawahała się i sięgnęła do swej torebki. Wyjęła z niej list, mówiąc:
— Ktoś z Opola. Doprawdy nie wiem, czy wyjawić ci jego nazwisko... Nie pragnę stać się przyczyną nowych krwawych awantur tego krewkiego wojaka! — uśmiechnęła się. — Jeśli jednak nie spojrzysz na podpis, pokażę ci, co on pisze. Z charakteru tego pisma przekonasz się, że to nie Walter.
— Ale Waltera prawa ręka w tej sprawie.
— Nie. Mylisz się. Brat twój nie ma z tem nic wspólnego.
— Nie? Nie możesz ręczyć.
— Mój drogi... A gdyby to był ktoś z rodziny Gronosky‘ch?...
— Gronosky‘ch?! — Wiktor pobladł.
— Nieprawdopodobne, bo o twej rozprawie z Hansem Gronosky‘m nikt bodaj nie wie prócz mnie. To nasz sekret! — podkreśliła Emma i wyszeptała: — A jednak...