Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zostaw go w spokoju! — strofował go stary wachmistrz, a ze strony jeńca wiało lodowate milczenie.
Zawieszono nad nim grozę. Mimo to wstępowała weń otucha i poczynał żyć normalnem życiem duchowem a więc wzdychać do wolności.
Otaczały go, niby wiedźmy, chłód, mrok, wstrętne ściany grobowca, milczenie cmentarne i śmiertelna pustka. Stał wśród tego jako skazaniec przed szubienicą. Wszystko to ciążyło mu stucentnarowym głazem, lecz największą bolączką więźnia była świadomość, że nie może otworzyć drzwi i wyjść, że skrępowano jego wolę i opętano łańcuchem niewoli. Przeciwko temu podnosił się w nim straszny bunt. Taranem napiętej woli walił w granit tego faktu. Zrozumiał, co to znaczy być więźniem i jak bezcenną, niedocenianą rzeczą jest wolność — niedocenioną przez jednostki i przez narody.
Uciec? Jak?... Ogarnął umysłem całokształt swego położenia w tych murach, szukając szczeliny, przez jaką mógłby wyślizgnąć się z kaźni. Lecz nie znajdował wyjścia. Czuwano nad nim, jak nad rajskim ptakiem. Gdyby w celi uporał się z starym dozorcą i zbiegł po schodach, napotkałby przy wyjściu zbirów i lufy ich rewolwerów. A z zewnątrz nie mógł oczekiwać wybawienia. Wyglądając przez wysoko umieszczony otwór na świat, miał przed oczyma jedynie ogromny dach gmachu magistrackiego, dalej wierzchołki drzew, wstęgę Odry i lazur nieba, poznaczony plamkami fruwających wron. Nikt nie mógł go dojrzeć i on nikogo. A któż domyśli się, gdzie go uwięziono?...
Uwięził go Walter. Ten łajdak... Oh, on się jeszcze z nim rozprawi! Dlatego już warto było żyć, by napluć w twarz tego ostatniego szubrawca, bez czci, wiary i honoru.