Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/406

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nazajutrz rano, z gazetą w ręku, spoczywał na ławce w ogrodzie Zamkowym, opodal wejścia do omszałej, okrągłej wieży Piastowskiej, ujętej w ramy budynków rządowych nowszej daty i nakrytej wysokim, stożkowatym, ośmiościennym kapturem z dachówki. Na równinie nadrzecznej wzniesiona wieża nie panoszyła się nad miastem, niemniej jednak strzelała ponad otoczenie. Na szpicu jej lśniła kula i powyżej orzeł pruski, do jakiego gospodyni Wiktora Kuny przywiązała znamienne, legendarne podanie.
Pod każdą z opadających pod ostrym kątem ścian tego spiczastego dachu widniał czworoboczny otwór. A o kilka metrów niżej z krągłego, gładkiego muru wyzierało kilka mniejszych, pustych oczodołów, niby dziupli.
Nawoj zaobserwował trzech młodych lokatorów starego dozorcy wieży. Chociaż dobrze ubrani, z miny i czupryny robili wrażenie bojowców, w kraju grasujących.
Już tego wieczora komunista gawędził z nimi w knajpie. Mimo, że gęby mieli zamurowane, przebiegły, subtelny ten detektyw wyczuł, że stróżowali oni nad tajemnicą...
Eureka! Dobił do celu, rozwiązał główne swe zadanie, najtrudniejsze i najważniejsze.