Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, nie życz mi niczego! To takie czcze i banalne.
— Masz rację!
Podała mu rękę. Odjeżdżała ugodzona w sedno próżności, przygnębiona. Żrące łzy piekły jej oczy. Byłaby przysięgała, że jego jednego kochała w życiu, i pragnęła, by ją bił, katował, byle ją całował.
A Wiktor skrył się do altany przed panną Jadwigą. Nie miał pojęcia, jakie to przeklęte przezeń intermezzo zrobiło na nią wrażenie. Lecz coś mu mówiło, że złe, że ta kobieta rozdzieliła ich i nastroiła ją dla niego niekorzystnie.
Zauważył w ogrodzie Buksa, przewracającego łapami porzuconą na gazon fotografję, jakby badającego ramę, czy to nie gnat i pomyślał, jak to byłoby dotknęło Emmę, gdyby była spostrzegła tam swą fotografję. Ale jej tak źle nie życzył.
Wszedłszy wreszcie do pokoju, nie śmiał podnieść oczu na pannę Jadwigę i nie wiedział, co rzec. Ale ona zauważyła głośno:
— Bardzo ładna osoba. ta panna Emma.
— ... Widmo przeszłości! — mruknął chmurny jak Jowisz Wiktor.
— Przeszłości?
— Przysięgam pani! — wybuchł. — To skończone. Ona to wie. Prędzej byłbym spodziewał się piorunu z pogodnego nieba, aniżeli jej. Przyjechała, aby mi zrobić scenę o panią.
— Czy pan wspominał jej o mnie?
— Nie! Gdy widziałem ją po raz ostatni, nie znałem pani jeszcze wcale.
— Więc ona nie mogła wiedzieć o mem istnieniu.
— Jeśli nie to, to dalibóg nie wiem, co mogło ją tu sprowadzić.
— Niema wątpliwości, co...