Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po wyjściu ich Wiktor chodził po pokoju tam i napowrót w zamyśleniu.
— Więc atak na Komisarjat nie wykluczony? — mruknął do Augustyna.
— Nie, ale wszyscy mają tam miny niefrasobliwe.
— A kogo tam pozostawiłeś?
— Dra Jarczyka, Boruckiego, Koja, Pająka, Wieczorka. Kilka osób.
— A gdzie podziała się panna Orzelska?
— Gdy odchodziłem, była także jeszcze w Komisarjacie.
— Pozostała?
Pozostała
— Dlaczegóż nie zabrałeś jej z sobą?
— Nie przyszło mi to na myśl.
— Ona nie ma tu żadnego oparcia.
— Rzeczywiście... Taka wykształcona osoba, — rzekł Augustyn, do wykształconych ludzi odnoszący się ze szczególnym szacunkiem, a Wiktor, nic już nie mówiąc, począł szybko gotować się w drogę. Włożył w kieszeń dwa małe, jajkowate granaty, upewnił się, że ma przy sobie browning, wrzucił na siebie kubrak i znikł.
Zatrzymał się w Zawodziu przed gmachem magistrackim, pozostawił swój wehikuł w suterynach u stróżki a ongi kucharki Kuhnów, Kłaputkowej, wsiadł w tramwaj i wreszcie puścił się bocznemi ulicami do Komisarjatu.
Zegary wskazywały wpół do szóstej. W pobliżu Komisarjatu nic nie zdradzało zawieruchy i ku zdziwieniu Wiktora, w śródmieściu również panował spokój. Gdy, wszedłszy do biura kierownika Komisarjatu, ujrzał go, siedzącego spokojnie z piórem w ręku, wstąpiło weń przekonanie, że lękał się niepotrzebnie.
Zdało się, że nastąpiła ogólna pacyfikacja. To wrażenie ukołysało wszystkich w Komisarjacie,