chociaż nasuwała się kwestja, co tak raptownie zawiesiło nad Katowicami gałązkę oliwną. Nie długo czekano na wyjaśnienie zagadki. Wpadł do biura młody Wieczorek, zwykle funkcję kurjera pełniący i oznajmił wielkim głosem:
— Francuzy wycofujom sie do koszar.
— Co? Umykają za miasto?! — krzyknął Józef Koj.
— Niech ich jasny piernik weźmie!
— Pedają, że Miemcy naonaczyli im, że w ta noc cołki dom ich w powietrze wysadzom — głosił Wieczorek.
— A dyć mosz prawie! — wyrzucił jeden ze strażaków, u bramy kamienicznej czuwających, który ciekawością wiedziony, wszedł za Wieczorkiem do biura.
Zgromadzili się tam, prócz straży, niemal wszyscy — pięciu wymienionych przez Widerę Ślązaków, student ze Lwowa, Kozicki i p. Lewandowski. Ogółem załoga zagrożonej placówki składała się z dwunastu czy trzynastu ludzi. Wiktor Kuna napróżno szukał w tem zgromadzeniu panny Orzelskiej.
Ale, przeszedłszy do dalszych pokojów, ujrzał ją siedzącą na biurku, tuż przy aparacie telefonicznym.
— Pani jeszcze tutaj?
— I pan tutaj? — zaśmiała się panna, widocznie czemś uradowana, i potrząsnęła swą jasną, puszystą czupryną zuchowato.
— Przyjechałem zobaczyć, co się tu dzieje.
— To bardzo pięknie...
— Ale co panią tu jeszcze zatrzymało?
— Nie mogę doprosić się połączenia z Bytomiem.
— Nic innego? Czyż pani nie wie, co Komisarjatowi zagraża?
— Wiem.
Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.