Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Że zatelefonujesz zaraz do księżnej, wytłumaczysz się przed nią i pozostaniesz w domu! — wyrzekł kategorycznie.
Twarz jej przybladła: odmalował się na niej gniew.
— Poczynasz mną komenderować, żądać...
— Ja nie żądam, ja... oczekuję.
— To jedno i to samo.
— Nie, wcale nie. Jeśli mi na tem bardzo zależy, a kochasz mnie...
— Najdroższy, ja zrobię wszystko, co zechcesz, przyjadę jutro do Mysłowic, jeśli chcesz, lecz... musisz zrozumieć, że dzisiaj nie mogę tam nie pojechać.
— Zobaczysz tego Anglika przy innej okazji.
— Ależ o niego nie chodzi; jedynie o księżnę!
— Trudno mi w to uwierzyć.
— Bo nie zdajesz sobie z tego sprawy, jak nieraz trzeba naginać się do życzeń ludzi dla podtrzymania takiego serdecznego stosunku z domem książęcym.
— Istotnie tego nie pojmuję.
— Więc masz mnie za wytłumaczoną? Nie gniewasz się? Nie dąsasz?
Spatrolowała wzrokiem szybko otaczającą ich przestrzeń ogrodową, stanęła, utopiła w nim uwodne spojrzenie i uwiesiła rękę przy jego szyi, mówiąc:
— Proszę cię, wyrzec się tego kaprysu. Wiesz, jak ogromnie cię kocham, jedyny. Rozpieściłam cię.
Narzucała się jego oczom, bardzo ponętna w krótkiej, lekkiej sukience białej, przez którą przezierały górą hafty koszuli. Zwinięty kosmyczek włosów na ładnem czole nadawał jej twarzy figlarno-diaboliczny wyraz. A w kasztanowych źrenicach palił się uśmiech odaliski.
Lecz Wiktor był na wzrok jej nieczuły; zastygł w urazie sercowej.
— Nie mówmy już o tem — bąknął z westchnieniem i zdjął miękką jej rękę ze swej szyi.