Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Porucznik skłonił głowę przed skromnym a w swej prostocie przemiłym i dostojnym prapradziadem, lustrował przydrożne domki, aż na krańcu osiedla zboczył i dostał się w zgrupowane gumna dużego gospodarstwa Widerów.
Augustyna znał z czasów szkolnych, lecz widywał w ostatnich latach bardzo rzadko. To jednak, co mówiła mu o nim siostra, pozwalało domyślać się w nim bratniej duszy. I to zapędziło tam błędnego rycerza.
Z podwórza wjechał przez bramę między dwa półkola drzew poważnych, gdzie poza klombem powiędłych kwiatów bielił się jednopiętrowy dwór, albo raczej kamieniczka, z boku przystrojona wieżyczką. Zajazgotały chrapliwie trzy stare psiska. Jeden z nich wykonał kilka niedźwiedzich podrygów, zasrożył się i zajął postawę wrogą — wszystko to wszakże li tylko z psiego obowiązku.
Na ławce, opodal drzwi, spoczywał w pałąg zgięty siwowłosy mężczyzna, chudy jak szczypa, bez kapelusza. Kosmyki włosów spadały mu na czoło i na twarz, dawniej czerstwą, teraz zaś jakby szronem pokrytą, gąbczastą.
Na widok nieznajomego przestrach wyjrzał z oczodołów starca, zerwał się na nogi i puścił się w ogród. Uciekał przed obliczem ludzkiem. Psy, powarkując kąśliwie i oglądając się na przybysza, powlokły się za nim.
Był to jeszcze rok temu żywotny, niezmordowanie czynny Karol Widera, który teraz wegetował i trawił dni bez myśli. Wygasło w nim wszystko, pozostała łupina. Przyczepiły się do starego kundle i utworzyły jego gwardję, za to karmił je i tą czynność zdawał się uważać za jedyny swój obowiązek. Błąkając się z nimi po ogrodzie godzinami, zatrzymywał się pośród drzew i łowił uchem głosy ptasie, wsłuchiwał się w pogwizdy i trele, z przymrużonemi oczyma, jakby duchem w zaświaty wtopiony.