Strona:Maciej Wierzbiński - Pękły okowy.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jego gardziel i oddech konał pod brutalnym naciskiem kolan. Rozkrzyżowany prężył się, drgał, wił, krztusił się, ślinił, charczał, rzęził. Kołatał się w nim krzyk a bladość trupia powlekała całunem czerwone lica. Zastygało w nim wszystko, coraz ciszej i ciszej.
Nagle Wiktor, zenitowym wysiłkiem docna wyssany, zwalił się z stygnącego ciała i zemdlał.
Kto wie, czy powoli, powoli nie byłaby rozpaliła się ostatnia iskra życia w rzężącej piersi Gronosky’ego, lecz okrutny, sadystycznie podniecony Lis, pochwyciwszy z szynkfasu długi i ostry nóż, pchnął go w piersi, chlusnął strumień krwawej posoki i rozlał się ciemnym szkarłatem.
Zapomniał o rewolwerze lajtnanta i sięgnął po nóż jako po broń apaszów.
Trzy trupy zaścielały podłogę gospody. Za głową Gronosky’ego, co osłupiałemi ślepiami upiora zapatrzył się w nicość, spoczywały umundurowane zwłoki jego trabantów. Jednemu z nich krew, buchnąwszy nosem, zalała i oblepiła brodę i szyję. A maska drugiego przedstawiała maź lepką, purpurową, ohydną.
Wierzyli oni tylko brutalną moc i padli pod jej obuchem w czarnej godzinie pomsty, składając się na obraz grobowego memento...
Odór krwi, drażniący nozdrza, rozpłynął się w powietrzu izby, w której śmierć nakazała głębokie milczenie.