Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jerzy... mój syn... — jąkała, tak słaba, że nie mogła biedz na ratunek temu, któremi grożono.
Beautrelet uspokajał ją.
— Ależ pani, to nie może być seryo... ktoś mógł sobie zadrwić... Któż mógłby mieć w tem interes?...
— Oby to tylko nie był Arsen Lupin, — zauważył Massiban.
Beautrelet dał mu znak, aby milczał. On wiedział dobrze, że nieprzyjaciel był blisko, że go znowu szpieguje, przygotowany na wszystko. I dlatego to właśnie, za każdą сеnę chciał wydrzeć z ust pani de Villemon te stanowcze słowa.
— Zaklinam panią, uspokój się... Jesteśmy wszyscy przy tobie... niema żadnego niebezpieczeństwa...
Czy będzie mówiła? Izydor myślał, miał nadzieję. Zaczęła jąkać kilka słów. Wtem drzwi się znowu otworzyły. Tym razem wpadła bona, wołając:
— Panicz Jerzy... ratunku... Panicz Jerzy..
Tym razem matka odzyskała siły. Pierwsza pędziła ze schodów i dobiegła tarasu, gdzie na fotelu nieruchomo leżał mały Jerzy.
— Cóż się stało? Śpi!...
— Zasnął nagle, proszę pani, — rzekła bona, — chciałam mu przeszkodzić i zanieść do pokoju, lecz już zasnął i rączki dostał zimne..
— Zimne! — jąkała matka, — tak... do prawdy... ah! mój Boże, mój Boże... oby się tylko obudził!