Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ułożyć? — powtórzył Beautrelet zdziwionym głosem.
— Tak, ułożyć się, nie wyrzekłem tego słowa na wiatr, musimy się ułożyć, choćby mnie to nie wiem jak wiele kosztować miało. A kosztuje mnie dużo. Pierwszy raz bowiem postępuję w ten sposób, i dodaję, że poraz ostatni. Skorzystaj z tego. Nie odejdę stąd, jak tylko z twojem przyrzeczeniem, w przeciwnym zaś razie wypowiadam wojnę.
Zadziwienie Izydora Beautrelet wzrastało z każdem słowem, wreszcie rzekł grzecznie:
— Nie spodziewałem się tego... odzywasz się pan tak dziwnie do mnie!... Wyobrażałem sobie zupełnie inaczej to spotkanie... Pocóż się unosić? Pocóż grozić? Czy jesteśmy nieprzyjaciółmi dlatego, że zbieg okoliczności postawił nas naprzeciw siebie? Nieprzyjaciele... dlaczego?
Lupin zdawał się być zmieszany, a pochyliwszy się nad młodzieńcem, rzekł załzawionym głosem:
— Słuchaj, mój mały, tu nie chodzi o dobieranie wyrazów, chodzi o fakt pewny, niezaprzeczony: Od dziesięciu lat nie napotkałem takiego przeciwnika, jak ty. Ubezwładnić Ganimarda i Sherlocka Holmesa, to dla mnie drobnostka. Przeciw twoim napaściom muszę się bronić, a powiedziałbym nawet, że muszę się cofać. Tak, młodzieńcze, w obecnej chwili muszę się przyznać, że jestem pokonany, Izydor Beautrelet uzyskał przewagę nad Arsenem Lupin. Plany moje zniweczone, to, co