Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Najpierw zaciekawia mnie on, jak każda tajemnica, a potem, spodziewam się, że dostawszy go w ręce, łatwiej przyjdę z pomocą swoim towarzyszom.
— Pańskim towarzyszom?
— Tym, którzy są uwięzieni. Musiała pani przecie o nich słyszeć. Gilbert i Vaucheray.
— Gilbert! — powtórzyła Klarysa, patrząc mu w oczy z nagłym niepokojem. — Gilbert.
— Pani go zna?
— Czy go znam? — zawołała gwałtownie. — Wpierw powiedz mi pan, co mu grozi?
— A cóż grozić może uwięzionemu pod zarzutem morderstwa bandycie — rzekł Arsen nie bez ironji. — Co najwyżej gilotyna.
— Ależ Gilbert nie jest bandytą, pan wiesz o tem najlepiej.
— To prawda, ale skądże pani możesz o tem wiedzieć? Pani przecie nie zna jego, ani mnie.
— Owszem, znam was obu. Znam cię już od dwóch lat, Arsenie Lupín. Od dwóch lat już życie moje splątało się z twojem, mimo, że pan o tem nie wiedziałeś.
Teraz Arsen spojrzał na nią z nagłą nieufnością.
Kim była? Do czego zmierzała? Dlaczego odebrała mu dwa razy kryształowy korek, po to jedynie, by zwrócić go Daubrecq’owi. Czy nie było szaleństwem grać z nią w odkryte karty, zwierzać jej zamiary swe i tajemnice? A jednak, nie widział nigdy równie szlachetnej twarzy, równie smutnych, głębokich oczu.
Klarysa tymczasem powzięła nagle jakieś postanowienie. Usunęła delikatnie z kolan swych główkę uśpionego dziecka, a ułożywszy je na łóżku Arsena, przeszła na drugi koniec pokoju, a usiadłszy na fotelu, wskazała Arsenowi miejsce naprzeciw siebie.
— Dobrze więc — rzekła. — Pomówimy teraz zupełnie szczerze.