Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

było to z pewnością czoło zwyczajnego człowieka. Daubrecq wydobył z kieszeni piankową fajkę, napchał ją tytoniem, który wyjął z zaklejonej paczki, stojącej na biurku. Siedział tak czas jakiś otoczony kłębami dymu, a potem zadzwonił. We drzwiach ukazała się kobieta, czysto ubrana, zapewne służąca, prowadząca gospodarstwo pana posła, który nie był żonatym. Czekała w milczeniu na rozkazy swego pana.
— Klementyno — spytał poseł — czy to ty wpuściłaś tych ludzi?
Kobieta zawahała się z odpowiedzią.
— Nie baw się tylko w kłamstwa — rzekł surowo — wiem przecie dobrze, że tak ty, jak twój mąż jesteście nasłani przez policję, ale przecie i ja wam płacę.
— Wpuścił ich tu mój mąż — rzekła wtedy Klementyna.
— A wielu ich było? — Najpierw pięciu, potem jeszcze jeden, a potem jeszcze trzech.
Daubrecq liczył na palcach.
— 5 + 1 + 3 — to czyni razem 9.
— A czy byli ci sami, co zwykle?
— Nie, jeden był inny, a także ten, który im rozkazywał.
— A jakże wyglądał ten, który im rozkazywał?
— Wysoki, brunet z dużemi wąsami.
— Prasville — zaśmiał się Daubrecq — zatem sam pan dyrektor raczył się trudzić.
Zamyślił się, a potem wziąwszy ćwiartkę białego papieru, nakreślił na niej 3 cyfry.
8 — 9 = 1.
— Klementyno! — rzekł nagle Daubrecq. — Wszak chodziłaś do szkoły będąc dzieckiem.
— A jakże proszę pana.
— A uczyli was rachunków?
— Uczyli proszę pana.
— Mimo to nie umiesz rachować.