Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

opierać dłużej. W chwili, gdy oprawcy pochylili się nad nim, dla zadania mu, jak się zdaje, nowego udręczenia, poseł krzyknął nieludzkim prawie głosem:
— Dosyć! dosyć! Powiem wam, gdzie jest ukryty.
— A zatem!
Märy... — wyjąkał dwukrotnie — Märy... — ale wnet umilkł. Twarz jego stała się blada jak papier, rysy zesztywniały.
— Ho! ho! Czyżbyśmy przesadzili dozę — za śmiał się margrabia. — Przyjacielu! Cóż to?
Ale Daubrecq nie dawał znaku życia — usta miał niedomknięte, białe zęby łyskały martwo z pośród rozwartych warg. Podobny był w tej chwili do rannego zwierza. Było to omdlenie.
Na skinienie margrabiego skropiono mu twarz wodą, do ust wlano przemocą kieliszek koniaku.
Margrabia sam opadł na stołek, umieszczony obok łóżka, ocierając chustką zroszone czoło.
— Oh! Co za plugawa robota — rzekł na głos.
— Może będzie dość na dziś — zaproponował stary Sebastiani, którego ponura twarz wyrażała przecież pewne wzruszenie.
Margrabia nie odrzekł nic.
Nalał sobie pełną szklankę koniaku i wychylił ją duszkiem.
To mu dodało odwagi.
— Nie, nie — rzekł. — Odkładać nie mogę. Pewien jestem zresztą, że powie dziś. Wszak już coś zaczął.
Odprowadziwszy następnie na stronę leśnika, za czął z nim coś szeptać.
Stali tak blisko okna, w którem znajdował się Arsen, że ten dosłyszeć mógł niektóre urywki ich rozmowy.
— Powiedział dwa razy Märy... — wołał margrabia.
— To zapewne nazwisko osoby, której dał do schowania papier.