Strona:M.Leblanc - Kryształowy korek.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w górę. Była to niebezpieczna droga, bo skalisty brzeg był tu wysoki na kilkadziesiąt metrów.
Wkrótce drabina się skończyła i Arsen postępował w górę, mając powróz opasany kilkakrotnie dokoła pasa. Szedł wciąż wyżej i wyżej, stawiając stopy na występach i wydrążeniach, które spotykał po drodze. Chwilami robiło mu się straszno, gdy widział się zawieszonym nad wodą i zdawało mu się, że ta podróż nigdy się nie skończy. Chwytał się rękami ostrych kamieni, podrapał się do krwi, a wciąż jeszcze miał przed sobą chropowatą, szarą skałę bez śladu żadnego okienka, otworu lub strzelnicy.
Gdyby tak poszło dalej, wyprawa jego byłaby chybiona. Parę razy pośliznął się i o mały włos nie stoczył się do rzeki.
Nagle uszu jego dobiegł daleki, głuchy szmer głosów ludzkich. Znieruchomiał, trzymając się konwulsyjnie skalistej ściany.
W tej chwili odezwały się głosy, które dochodziły go z dołu, od prawej strony.
Co więcej, zwróciwszy głowę na prawo, dojrzał coś, jakby wąską smugę światła. Teraz czekała go najtrudniejsza część zadania.
Łatwiej było piąć się prosto w górę, niż posunąć się w bok, po strasznej, spadzistej ścianie. Należało jednak koniecznie tego dokazać, inaczej cała wyprawa na nic.
Ostatnim wysiłkiem woli dopiął jednak i tego. Powolnemi, nieznacznemi ruchami, podobny do wielkiego owada pełznącego po skale, zbliżył się do miejsca, skąd pochodziło światło.
Tu niespodzianie znalazł wcale bezpieczne stanowisko. Skała gruba w tem miejscu na kilka metrów, przebita była na wylot, wskutek czego utworzył się tu rodzaj korytarza, w którym od biedy pomieścić się mógł człowiek w postawie leżącej.
Skorzystał z tego Arsen i wsunął się w ów otwór, opatrzony z przeciwnej strony kratą żelazną.