Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/84

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ryczą, a potem, przymknąwszy oczy, i lekko odchyliwszy głowę, jął mówić z pamięci, cicho i tęsknie, do wtóru snom swoim, do rytmu swej krwi.

...Dziś znów sen miałem...
Ponad górskie stoki,
Nad ośnieżone ostrych skał krawędzie,
Z chmur czarnych walcząc potężnym nawałem,
Krwią purpur barwiąc zszarpane ich boki —
Wschodziło słońce.
Na jego przyjście — wieścił się cud wszędzie:
Szczyty strzeliste spłonęły błękitnie,
I białe zbocza rumieńcem gorące
Stały się znagła — jak zjawy przecudne!
Potworne kłęby płynących wkrąg chmur
Zastygły w złocie i w ogniach purpury,
Powietrzem pędził promienisty sznur,
Zawisł na szczytach i owinął góry!
O morze świateł! Ty piękno nie: złudne!
Kiedy moc twoja jako kwiat rozkwitnie,
Pieszczotom słońca swój kielich oddając —
O morze świateł — panujesz nad głuszą!
Pustynie tobą wraz stają się ludne,
Ręce się prężą — nie dosięgną. Szczytnie
Panujesz światło. — o sny me — o duszo...!
— — — Wschodziło słońce...
Nad doliną cichą.
Zawisnął promień — i wnet śle swe gońce:
Promyki małe na kropelkach ros
Grają podzwonne — cicho — cyt, — cicho... cyt...!
Leciuchny płynie srebrzystej gry głos,
Szemrze i płynie w różowy hen świt...