Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wet na pozór dosyć obojętny, niby przyjaciel życzliwy a szczery, który lubi i ceni jej towarzystwo, zachwyca się poufną i szczerą rozmową.
Rozumiał, że miłości jej łatwo nie zdobędzie, i nie okazywał też swojej, szczęśliwy, że choć w oczy jej spojrzeć może z uśmiechem, ustami ręki jej dotknąć łagodnie, i hymny duszy swojej cicho jej spowiadać...
...A że pieśni te tęsknotę śpiewały serdeczną, że były pełne ognia jasnego i żaru snów płomiennych, więc słuchała ich chętnie o zmroku godzinie, i dziękowała mu długim, przecichym uśmiechem, który łaską błogosławionej zorzy w duszę jego spływał, i serce jego namiętne na dni wyczekiwania hartował.
Był w tej jego miłości blask słońca gorący, kiedy, widząc, że nie uważa, patrzał na twarz jej długo oh! długo, postać jej całą wielbiącem a płomiennem obejmował spojrzeniem, i zaklęcia szeptał żarów pełne, i oszalałe pożądaniem słowa.
A był w tej jego miłości chłodny blask księżyca, kiedy znużony daremnem czekaniem, umęczony dziką pieśnią rozkochanej duszy, patrzał na nią z bólem nieledwie, z łagodną, spokojną prośbą. Melancholia była wtedy w jego cudnych oczach, i chmura zadumy na czole. Uśmiechał się — a z uśmiechu tego szła gorycz i żal, oddanie i pokora, nadzieja, i jeszcze, jeszcze nieuchwytne zwątpienie...
Dnia pewnego utrudzony monotonną pracą, znużony i do dna stęskniony za nią, przyszedł, i ujrzawszy ją cudną a tajemną, jak zwykle, nie uśmiechnął się na przywitanie i nie podniósł na nią