Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nych przyszła w dnia słonecznego południe niewiasta, w leciech już mocno podeszła, atoli cnoty trwałej i starej, i znaczenia niemałego. I rzekła głosem, nad który słodsze są najlichsze miody: „Redaktorze! Oto nowelka młodziutkiego chłopca, lecz piękna jak poranek wiosny. Utoruj autorowi drogę do sławy, wydrukuj”. Odpowiedział redaktor: „Uczynię zadość słusznemu żądaniu”. Rękopis ruchem dostojnym zagarnął, dłonie zacnej niewiasty ucałował, i kartę na sowite honorarjum wydał. Lecz oto nowelkę przeczytał sekretarz. „Głupia. Co z nią zrobić?” „Do kosza” odpowiedział spokojnie redaktor. „Ba, lecz zapłacona!” A wówczas ze zgrozy podniosły się na głowie siwe włosy redaktora, i głos jego zabrzmiał niby dźwięk straszny trąby jerychońskiej: „Co?! Zapłacona?! Do dzisiejszego numeru!” Amen. —
— Będziński! To pewnie twoja nowella! —
— Milcz, synu nędzy! —
W tejże chwili do pokoju wszedł gość nowy, którego powitano ogólnym, przychylnym gwarem.
Był to, szeroko już znany, pan Jan Sroka, człek niezwykle chudy i niezwykle wysoki, i — o! ironio! — obdarzony głębokim, równym basem. Basem tym zapanował nad ogólnym gwarem:
— Dzieci! Dzieci! Mam piękną nowinę! —
— No? —
— Otóż uważacie, sieroty bezdomne, sprzedałem dzisiaj pracę za 400 koron! —
— Vivaat! —
— I sto już naprzód wziąłem! —
— Zmądrzał! Sroka! Zmądrzałeś! —