Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wojciech Zaręba, i usiłował, okulary poprawiając, rozpoznać przybyłego.
— Pan... pan... Staliński, jeśli się nie mylę. —
— Tak jest. —
He, he. Jeszcze się ma oczy. Proszę. Proszę siadać. —
— Dziękuję. Przyniosłem obiecany artykuł. Oto on, proszę. —
— A... a... dziękuję, he, bardzo dziękuję. — poprzez pergaminową twarz redaktora przemknął lekki grymas, który zapewne miał oznaczać uśmiech, a sucha, wązka ręka ruchem prawie chciwym zagarnęła położony na stole rękopis — O, dosyć spory. Bardzo, bardzo się cieszę. Młodzież nasza zaczyna dosyć wydajnie pracować. Ale... ale... z drukiem, nie wiem czy będzie można pospieszyć. —
— A ja właśnie chciałem redaktora o pośpiech poprosić. Jest on nawet poniekąd koniecznym. Bliższe wyjaśnienia co do idei i myśli, w tym artykule poruszonych, znajdzie czytelnik w mej książce, która się już jutro ukaże, więc... —
— He! he! he! Rozumiem. Więc zaczniemy druk od numeru... dziś poniedziałek... jutrzejszego, tak, tak... wtorek wieczorny... tak, tak — mruczał notując coś na rękopisie Stalińskiego. Jego zapadłe, zmęczone, iście redaktorskie oczy zapłonęły na chwilę żółtym blaskiem, i znieruchomiały. A potem podniósł je znów na twarz młodego autora, uśmiechnął się niewyraźnie, i wreszcie zapytał: — Przepraszam, bardzo przepraszam. Którą to wiosnę życia liczysz pan sobie... dopiero? He! he! he!  —
— Dwudziestą czwartą, panie redaktorze. —