Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

radością. Chodził po korytarzach starego, posępnego zamku, i płakał z uniesienia, płakał, że nie ma komu powierzyć swej radości, bo matka dawno umarła, a ojciec, surowy potomek polskich magnatów, ojcem był po staremu, za pana życia i śmierci dziecka się uważał.
A skoro świtać zaczęło, poszedł do parku.
Nie przyszła.
I w kilka dni później: — Czemu pani nie przyszła? — — Bo się nie wyspałam. — — Irko! — — Panie Karolu. Proszę pamiętać, że pewne chwile nigdy się nie powtarzają. —
Ha! ha! ha!
A dzisiaj?
Z trudem się uspakajał. Przemawiał do siebie jakby do kogoś obcego, lecz wreszcie pojął, że siebie samego oszukiwać nie umie.
Tak. To było złudzenie chwili. Złudzenie chwili? Ha, ha! Lecz takie przecież złudzenia doprowadzają właśnie do erotycznego obłędu. Do szału mózgu. Do szału uczuć.
Cóż więc będzie?
Którą ja kocham? Którą ja kocham teraz? —
Przetarł oczy: — Co ja pomyślałem? Co? To przecież ohydnie śmieszne i głupie! —
Bolesny, płomienny wstyd szarpał jego sercem, gorączkę czuł w sobie i prawie majaczył.
Tak było wczoraj.
A dziś?
Dziś obudził się wczesnym rankiem zdrów, rześki i wesoły. Śpiesznie się ubierając wspominał zdarzenia dnia wczorajszego, i często uśmiechał się