Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Szały miłości.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nikt. Tak się złożyło...
— Co się złożyło? —
— Widzisz. Ja zarabiam dosyć, żeby wyżyć. Ale w ostatnich czasach mało było roboty, bardzo mało. Teraz nasz zakład dostał robotę, ale pani powiedziała, że wypłata będzie dopiero w sobotę...
— Więc zostałaś bez pieniędzy? tak?
— Tak. —
— No i wielka parada! Pożyczę ci.
— Nie chcę, Tadziu, nie chcę! Ach, pocom ja to wszystko powiedziała?
Patrzał na nią ze szczerem zdziwieniem. Uśmiechnął się. Powiedział łagodnie:
— Zośka... Zośka... Zaczynam cię nie rozumieć...
— Daj spokój, Tadziu, daj spokój. —
— Nie dam spokoju, Zośka... Zresztą proszę cię bardzo, ubierz się. Jestem bardzo głodny, nie jadłem jeszcze dzisiaj obiadu. Chodź, pójdziemy razem na obiad — powiedział, tłumiąc uśmiech, i udając ton suchy i surowy.
— Dobrze — odpowiedziała cicho i jakby pokornie.

Po obiedzie poszli do kawiarni. Zośka ubrana w szary, zgrabny płaszczyk i z szarym kapelusikiem na swej pięknej główce, wyglądała świeżo i uroczo. Mocnym blaskiem gorzały jej czarne, duże oczy, i tajemniczy uśmiech raz wraz rozchylał wargi i twarz jej kusząco rozświetlał. Niemal bez