Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Słoneczną szpitalną celkę powitałem z uczuciem rozkoszy i ulgi. Niedaleko za oknem chwiały się i szeleściały liśćmi kasztany. Ta zieleń, której od tak dawna nie widziałem, dziwnie łączyła mnie z życiem. Czułem się zdrowszy, silniejszy.
Całemi godzinami wpatrywałem się w liście i spokojniej zasypiałem.
Atoli szczęście moje chwilowe niedługo trwało.
Już czwartego dnia do celki mej zapukała stróżka.
Przyniosła mi jakąś pozostawioną w mieszkaniu drobnostkę, sprzęcik nic nie znaczący.
Przyjście jej niemile mnie dotknęło.
Z przebiegle namaszczonej twarzy wyczytałem jakiś szatański podstęp. Miała przytym w oczach suchy cynizm bogobojności, który mnie zawsze przerażał. Był to wzrok oprawcy, który z litanją na ustach obdziera skórę. Wiedziałem, pewny niemal byłem, że ten puszczyk­‑stróżka przynosi mi wróżbę nieszczęścia.
Jakoż nie omyliłem się. Po wyjściu jej usłyszałem cichą rozmowę na korytarzu. To ona rozmawiała z siostrą miłosierdzia. Mówiły o mojej zatraconej duszy, której trzeba było co rychlej spowiedzi.
— Jakto? więc nieprawda, moja kobieto? A mówi mi, że się spowiadał tydzień temu.
— O nieprawda, dobrodziejko! nieprawda!...
Odtąd zaczęły się inkwizytorskie wizyty siostry miłosierdzia.
Tłumaczyła mi, że nie mogę przecie zdechnąć jak bydlę, że mam rozum i duszę; że jestem bądź co bądź człowiekiem, za którego Syn Boży cierpiał na krzyżu;