Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

giew... Nośmy pożogi... Podaj mi rękę bracie... Jeśli Ci kiedy smutno będzie w życiu, przyjdź w moje słońce... Znasz moje gwiazdy? — dam ci gwiazdy moje... Znasz moje tęcze? — zabierz moje tęcze... Tylko znacz kroki twoje pożogami, bo ciągle, ciągle iść nam trzeba w słońce...
— O błękitna moja!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Byłem samotny, smutny, pełen żalu, i każdy żywy człowiek mnie przeklinał, tylko sen srebrny żył o mojej Bajce, tylko przecudna Bajka była przy mnie.
— Nie trzeba, nie trzeba łez, matko, nie lituj się nade mną... Chory jestem, odejdźcie odemnie...
— Któż ci zawinił? Nigdyś głosu rozsądku nie słuchał... Na marne siły roztrwoniłeś...
— Lepiej być chorym aniołem, matko, niż policjantem zdrowym.
— Tak siostry od siebie odpędziłeś, teraz mnie pozbyć się pragniesz.
— Siostry? nie wiem nic, matko... Nie miałem... Była... jest... ale ty nie wiesz... O moja Bajko cudna, przedziwna Bajko!...
— Cóż to za imię?
— Imię mej siostry jedynej.
— Któż to jest?
— Sen srebrny, matko... Marzenie, Człowiek...
— Więc sen, czy człowiek?
— Sen o człowieku, człowiek słońc wstających...
Wolny jak wicher... jak ptak... jak wicher... Bogiem — sny własne... Snem — ukochania... Sen srebrny,