Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc czemu mnie pan dręczy?
— Nie rozumiem... nie rozumiem... — powtarzał. — O co idzie? Jakie znaczenie może mieć prześcieradło? Właściwie, co mnie to może obchodzić, czy pan je sprzedał, lub nie? Dajmy na to, że jest pan głodny i sprzedaje jedno z moich prześcieradeł... Cóż z tego wynika? Poco mi pan bryzgasz w oczy takie słowa, jak „kradzież“. Jesteśmy chyba przyjaciółmi.Z cyklu „Halucynacje“ .
— Więc sprzedałem pańskie prześcieradło, czy nie? — krzyknąłem w najwyższym rozdrażnieniu...
— Dajmy na to, że je pan nawet sprzedał... — mówił niecierpliwie.
— Panie! — wtykałem mu niemal w same uszy. — Mnie nie obchodzą żadne „dajmy na to“... Chcę kategorycznej odpowiedzi... Ukradłem, czy nie ukradłem?
Podniosło się w nim oburzenie.
— Ależ pan mnie tyranizuje — zawołał, rozkładając ręce i siadając na łóżku.
Palcami wdarłem się w jego chude ramiona i zacząłem trząść niemi w paroksyzmie niecierpliwości, jak się potrząsa gruszą, aby ją ogołocić z owoców.
— Żądam odpowiedzi... słyszy pan?
Zwinnym małpim ruchem odepchnął moje ręce, skoczył na podłogę i, przewracając krzesło, uciekał w śmiesznych susach na środek pokoju.
— To jest formalny gwałt! — krzyczał jakimś przyciętym głosem.
We mnie zbudziło się wtedy najbrutalniejsze zwierzę.
Najpodlejsza rdzeń człowieka zapanowała uczuciem