Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dyziu! panie Dyziu!
Nic... cisza... blada, strwożona cisza głuchej niepewności.
— Przecie zamknięte było — szeptałem rozpaczliwie. — Nie mógł wyjść...
— Nie mógł — odparła Marja.
Poszedłem do etażerki i zacząłem rozkładać książki jedna po drugiej — ostrożnie — z całą bacznością. Czy ja wiem, poco?
Marja patrzyła na mnie, patrzyła i drgnęła naraz.
Odeszła do okna...
Wychyliła się i cofnęła nagle...
Tu, tu, tu... — powtarzała w osłupieniu, ukazując palcem w noc, w ciemność, za okno...
Podbiegłem i zobaczyłem...
Pod oknem, na żelaznym haku, wisiał zimny, szpetnie wykrzywiony trup idjoty...
Duża, bezmyślna wrona oderwała się z lękiem od jego twarzy i ze strasznym krakaniem uciekała na dach.

W tej chwili światło świecy zachwiało się, i umarło... Staliśmy tak oboje z Marją pochyleni nad trupem, a ciemność owijała nam twarze, że tylko mogliśmy je odgadywać...