Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I jeszcze jeden! Wszyscy do moich kolan... Tamten... mąż. Mój gromowładny bóg byłemi czasy... Błękity mi wyginał nad głową, w świt idących naprzód dni mnie wołał... Poszłam... ostał u moich kolan. Ten — idjota... Jakiś się świat w nim budził nieraz samoistny... „Na światło go wyprowadzę“ — myślałam — „na Boży dzień“... Zdrętwiał przy kolanach... I czegóż jeszcze jeden? Kolan?... wszyscy kolan!... I niewolnicą mnie zrobili ciała.... I sami się u kolan wiją... Niewolnicy!...
Siekł mnie ten szept...
Gdzieś... za mną zastukały kroki... Czy szedł kto?
Marja porwała mnie za rękę...
— Toż ulica! idźmy...
W milczeniu szliśmy po schodach...
Drzwi otworzyłem... Ale Dyzia w pokoju nie było. Przez otwarte okno wpływały tylko fale nocnego chłodu, i światło świecy wykręcało się raz po raz od zimnych podmuchów.
Marja strwożonemi oczami błąkała się po wszystkich kątach mego mieszkanka; lękliwe, popielate wejrzenia wrzucała mi w twarz, krzykiem wzroku siepać mnie zaczęła...
— Więc mistyfikacja — szepnęła.
Nie odwróciłem ani jednym słowem jej podejrzeń. Zaczęło się we mnie samym rodzić jakieś przypuszczenie, myśl, trwoga... Tak się coś trzęsło we mnie, tak trzęsło...
Otwierałem pośpiesznie szafę, zaglądałem pod łóżko, pod kanapę...