Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyszedłem...
Pozostawiłem za sobą cichą panikę zdumienia i bladą ironję kelnera, która kona pomiędzy oczami a ukłonami. I zaczęło się to straszne, bezcelowe chodzenie po mieście...
Jedenasta bije, dwunasta bije, pierwsza bije...
Okropność, jak godziny idą powoli... Idą powoli, bolą powoli... Idą i zrzucają z ludzkich twarzy uśmiechy nadziei... Jak kłody je zrzucają, jak rumowiska... Straszny jest łoskot tych spadających uśmiechów... O kamienie miejskie się rozbijają, o suteryny... Twardo im... I mnie twardo... I tak idziemy... ja i te rumowiska uśmiechów...
A po drodze zapraszają mnie prostytutki...
Uda z pod sukni ukazują, ramion się czepiają... Zaczynam łkać...

∗             ∗

Marja chodziła koło kamienicy tam i napowrót...
Blada była, zniecierpliwiona...
Krok w krok za nią służący. „Sztandar bezpieczeństwa osobistego“...
Ujrzała mnie...
— Wreszcie — pan codzień tak późno?
— Nie! później zwykle...
— Pan mnie odprowadzi?
Skinąłem głową...
— Walenty do domu... Niech samowar będzie gorący...
Poszedł...