Strona:Ludwik Stanisław Liciński - Halucynacje.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tury, — idę i gram... Szaleję i cierpię, kurczę się i boleję, — a gram. Nie umiem dodławić w sobie bydlęcia, ani boga: muszę ich obu ludziom przekazać, — idę i gram...
Ludzie, co mocy nie mają zajrzeć w oczy mojemu słońcu, z lubością w cienie moje się wpatrują i zadowoleni są z bydlęcia mego, — i tak im gram.
— Szarpię, gryzę...

∗             ∗

Wstąpiłem do jakiejś cukierni i poprosiłem o papier.
„Raczcie się państwo zgłosić po swego idjotę“ — pisałem. — „Przebywa w błogim oczekiwaniu na Was w moim mieszkaniu. Ze szczególną czułością wspomina miłe chwile, spędzone w towarzystwie pana Bolesława“.
List wysłałem... Zdawało mi się, że zabiłem moje fatum. Nawet rozstanie z Leną zbladło i barwę pierwotną zmieniło.
— Tak... to jakieś nieporozumienie... Czyżby ona naprawdę?... Nie! nie! Jutro wyjaśni się wszystko... Jutro życie dla mnie nastaje... Znowu sam... Chodźcie mary moje, sny moje, Leno!... Już nie odepchnie nas od siebie śmiech idjoty... A zresztą mniejsza o wszystko... Aby Dyzia nie było...
— Panu dobrodziejowi kawki? herbaty?
Ocknąłem się...
Przede mną stał kelner z dziwiącą się uprzejmością, że w miejscu, gdzie zwykło się jadać i pić, siedzi człowiek chmurny i sam z sobą rozmawia...
Zewsząd — od wszystkich stolików szły do mnie spojrzenia obojętnych mi ludzi i kąsały mnie...