Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/319

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ben Joel nie miał widocznie szczęścia do zasadzek.
Chciał mówić uspokoił się i wężowem pełzaniem całość skóry swej ocalić; chciał, słowem, powtórzyć komedię, odegraną niegdyś z powodzeniem na drodze do Fougerolles — ale ksiądz Jakób nie dał mu na to czasu.
— Gdyby Stwórca nie zabronił rozlewu krwi bliźniego — wyrzekł silnym, ale spokojnym głosem byłaby to dobra sposobność do uwolnienia społeczeństwa od łotra i zbója. Podziękuj Bogu, żeś dostał się w ręce dobrego chrześcijanina.
Ben Joel za całą odpowiedź szarpnął się silnie, aby odzyskać wolność.
— A! toś ty taki! — rzekł ksiądz groźniej. — To nie lubisz słuchać nauk moralnych! Idźże, łotrze, wieszać się gdzie indziej. Szczęście twoje, że tu niema Cyrana!
To mówiąc, proboszcz, bez dłuższych ceregieli, chwycił cygana za kołnierz i za spodnie i zaniósł w powietrzu, nie śpiesząc się, do okna, które otworzył pchnięciem ramienia.
— Nie zabijaj, ojcze wielebny! — zajęczał przerażony Ben Joel — nie zabijaj.
— Skacz, złodzieju! — krzyknął ksiądz, wystawiając go za okno i trzymając oburącz w powietrzu.
— Łaski! — wołał łotr. dusząc się.
— Skacz! — powtórzył proboszcz. — Okno jest na siedem stóp od ziemi. Cóż-to, lękasz się, zuchu?
Ben Joel spojrzał wdół i dostrzegł ziemię bardzo blisko.
— Abym mógł skoczyć, proszę mnie puścić — wybełkotał pokornie.
— A zdecydowałeś się nareszcie? To dobrze. No, dalej w drogę Szczęśliwej podróży, kochanku.