Strona:Ludwik Gallet - Kapitan Czart. Przygody Cyrana de Bergerac.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak amazonka.
— Wybornie! siądziesz zatem na mego wierzchowca, z którym zresztą nie wiedziałbym nawet, co tu czynić. Ja zajmę się przygotowaniem wszystkiego do twego powrotu. Upomnij jednak pana de Bergerac, aby przybywał bez najmniejszej straty czasu i rozpowiedz mu wszystko, co tu zaszło.
— Czy i to nawet, co się mnie dotyczy?
— Nawet i to. Jest to zacne serce. Potrafi on ocenić, jak należy, twoją skruchę i twoje poświęcenie.
— Czy twój mistrz jest kochliwy, mości Sulpicjuszu?
— Tego rodzaju zapytania są wzbronione, mościa panno Maroto!
— Spodziewam się, że nie jesteś zazdrośny.
— Hm! kobietki!...Wreszcie nie chodzi w tej chwili ani o miłość, ani o zazdrość. Mamy na głowie inne kłopoty.
— Pojadę zatem, skoro taka twoja wola, panie mój i królu — rzekła Marota z uległością.
— Wyruszysz o pierwszym brzasku.
— Poco zwlekać? Czy sądzisz, że się lękam nietoperzy i puszczyków? Czas długi, a przez tę trzy godziny nocy, które nam jeszcze pozostają, można kilka mil zrobić. Pisz więc, co masz pisać.
— Ciemno tu, choć oko wykol!
— Poczekaj.
Marota wydostała z kieszeni maleńką, ślepą latarkę i zapaliła ją, zapewniając Sulpicjuszowi dość światła do pisania. Nakreślił on szybko kilka słów na karcie wyrwanej z notatnika, złożył ją w kilkoro i wręczył cygance.
— Jesteś doprawdy nieocenioną dziewczyną rzekł, załatwiwszy się z tem — i wielkie to szczęście, że mam cię przy sobie.