Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

le, — szeptała w zamyśleniu. — Zupełnie tego nie rozumiem.
— Może już się wogóle o ciebie nie troszczy, — tłumaczyła Una. — Wobec tego będziesz mogła zostać z nami.
— W tym domu za mało jest miejsca dla mnie i dla starej Marty, — rzekła Mary ponuro. — Bardzo jest miło najadać się codziennie, ale ja nie mogę znieść takiego gotowania. Zresztą pani Wiley na pewno się jeszcze zjawi. Przypuszczam, że nie da za wygraną. W dzień wcale o tem nie myślę, tylko w nocy, gdy kładę się na moim strychu, myśl ta nie daje mi spokoju. Może stęskniłam się za codziennem biciem i teraz mi tego brakuje. Czy którąś z was bito kiedyś?
— Nie, oczywiście, że nie — odparła Flora z godnością. — Ojciec nigdy by tego nie uczynił.
— To właściwie wcale nie wiecie, że żyjecie na świecie, — szepnęła Mary z westchnieniem zazdrości. — Nie przeżyłyście tego, co ja. Sądzę, że i Blythe‘ów nikt nigdy nie bil, prawda?
— Na pewno nie, ale prawdopodobnie karcono ich, gdy byli mali.
— To nie odgrywa żadnej roli, — rzekła Mary w zamyśleniu. — Gdyby mnie karcono, przyjmowałabym to za pieszczotę. Właściwie świat nie jest piękny.
— Mary, tak mówić nie wolno, — oburzyła się Una. — Przyrzekłaś mi, że więcej tak mówić nie będziesz.
— Przestań, — zawołała Mary niechętnie. — Gdybyś wiedziała, jak ja potrafię mówić, na pewno