Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byś się, że i tak już zostaliśmy srodze ukarani. Nie chciałabym przeżyć tego po raz drugi za nic w świecie.
— Jestem pewny, że i ty byś uciekł, gdybyś tam był z nami, — mruknął Karol.
— Uważasz, że przestraszyłbym się starej baby w białem prześcieradle? — szydził Jerry. — Ha, ha, ha!
— To wcale nie wyglądało, jak stara baba, — zawołała Flora. — Było takie duże, białe i czołgało się do nas, tak, jak Mary Vance mówiła o Henryku Warrenie. Łatwo ci się teraz śmiać, Jerry, ale na pewno nie śmiałbyś się, gdybyś tam był z nami. W jaki sposób mamy być ukarani? Wszelką karę uważam za niesłuszną, ale powiedz nam, coś obmyślił, wielki sędzio!
— Według mnie, — rzekł Jerry, marszcząc brwi, — najwięcej w tem wszystkiem jest winy Karola. On pierwszy zaczął uciekać. Poza tem, jako mężczyzna, powinien był bronić was, gdy niebezpieczeństwo się zbliżało. Sam wiesz o tem, Karolu, prawda?
— Wiem, — odparł Karolek zawstydzony.
— Otóż właśnie. Zasłużyłeś na karę. Dziś wieczorem będziesz siedział na grobie Eljasza Pollocka sam jeden aż do godziny dwunastej.
Karol uczuł nagle zimny dreszcz. Cmentarz był znów nie tak daleko od ogrodu starego Bailey‘a. Ciężką mu dano karę, lecz Karol lękał się, żeby go po raz drugi nie nazwano tchórzem.
— Dobrze, — zgodził się mężnie. — Ale skąd będę wiedział, że już jest dwunasta?