Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

posiadał zbyt dobrej opinji, uważał jednak, że swym śledziowym podarunkiem, o którym nie zapominał żadnej wiosny, przebłaga Boga i przez cały rok będzie mógł pić na nowo? Poza tem był do tego stopnia przesądny, że wierzyłby święcie, iż następny połów się nie uda, gdyby raz jeden zapomniał o pierwszych wiosennych śledziach dla pastora.
Lida miała lat około dziesięciu, lecz wyglądała o wiele młodziej, bo była mała i drobna. Zawsze drżała z zimna i zawsze sprawiała wrażenie, jakby od urodzenia nie zdążyła się jeszcze ogrzać przy ogniu. Twarzyczkę miała czerwoną i wyblakłe jasnoniebieskie oczy. Tak samo wyglądała i dzisiaj, gdy ukazała się na plebanji. Ubrana była biednie, z narzuconą podartą chustką na ramiona. Szła z portu aż trzy mile boso, choć droga była pokryta jeszcze śniegiem, lub rozmiękłem błotem. Nogi miała równie czerwone, jak i twarz. Lecz Lida nie zastanawiała się nad tem. Przywykła już do zimna, bo prawie przez cały rok chodziła boso, jak zresztą wszystkie dziewczęta z wioski rybackiej. Nie było w niej odrobiny rozżalenia, gdy usiadła na płycie kamiennej obok dziewcząt z plebanji. Uśmiechnęła się nawet wesoło do Flory i Uny. Flora i Una odpowiedziały jej takim samym uśmiechem. Mało znały Lidę, widziały ją dwa, czy trzy razy zeszłego lata w porcie, gdy przyszły tam w towarzystwie Blythe‘ów.
— Hallo! — zawołała Lida, — ale mamy wściekłą pogodę dzisiaj! Psa trudno wygnać na taki czas!
— To pocoś wychodziła? — zapytała Flora.