Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wienione od płaczu, więc lepiej, żeby nikt obcy tego nie zauważył.
— Dobry wieczór, Miss West, — rzekła niechętnie.
— Co się stało, Floro? — zapytała łagodnie Rozalja.
— Nic, — odparła Flora krótko.
— Och! — uśmiechnęła się Rozalja. — Prawdopodobnie nic takiego, cobyś mogła komukolwiek powiedzieć, prawda?
Flora spojrzała na pannę West z nagłem zainteresowaniem. Widocznie Rozalja potrafiła ból ludzki zrozumieć. A jaka śliczna była! Jak pięknie połyskiwały jej złociste włosy! Jak świeżo rumieniły się jej policzki! Jakie błękitne były jej oczy! Flora uczuła, że panna West mogłaby być bardzo miłą przyjaciółką, gdyby nic była dla niej zupełnie obcą osobą.
— Idę właśnie opowiedzieć wszystko pani Blythe, — rzekła Flora. — Ona potrafi mnie zrozumieć, nigdy się nie wyśmiewa. To też zawsze opowiadam jej wszystko, jak mam tylko jakieś zmartwienie. To pomaga.
— Bardzo mi przykro, kochanie, ale muszę ci powiedzieć, że pani Blythe niema w domu, — rzekła z miłym uśmiechem panna West. — Wyjechała dzisiaj do Avonlea i ma wrócić dopiero przy końcu tygodnia.
Wargi Flory zadrżały.
— Więc właściwie mogę sobie pójść do domu, — rzekła zrezygnowana.
— Przypuszczam, chyba, że ja w tym wypadku