Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

będę mogła panią Blythe zastąpić, — zauważyła panna Rozalja łagodnie. — Zwierzenie się komuś ze swych zmartwień sprawia wielką ulgę. Nie wiem, czy potrafię cię tak zrozumieć, jak pani Blythe, lecz przyrzekam ci, że śmiać się nie będę.
— Może nazewnątrz, — zawahała się Flora, — ale w duchu na pewno.
— Nie, przypuszczam, że niema powodu do śmiechu. Nigdy nie śmieszą mnie ludzkie zmartwienia. Jeżeli zechcesz opowiedzieć mi, jaka cię przykrość spotkała, chętnie i uważnie wysłucham. Ale może nie masz do mnie zaufania, to lepiej nie mów, kochanie.
Flora spojrzała poważnie w oczy panny West. Wzrok panny Rozalji był łagodny i pełen dobroci. Z głębokiem westchnieniem dziewczynka przysiadła na pniu obok swej nowej przyjaciółki i opowiedziała jej o przykrym losie swego ukochanego Adama.
Rozalja wysłuchała opowieści z uwagą. Widocznie rozumiała i współczuła Florze. Przyjęła to prawie w taki sam sposób, jak pani Blythe, a może nawet jeszcze bardziej serdecznie.
— Pan Perry jest księdzem, ale powinien być rzeźnikiem, — zawołała Flora z goryczą. — Z taką satysfakcją krajał nieszczęsnego koguta. Jadł go potem z takim apetytem, jakby to wcale nie był mój ukochany Adam.
— Mówiąc między nami, Floro, i ja nie czuję zbytniej sympatji do pana Perry, — rzekła Rozalja, uśmiechając się blado. — Na pewno śmieje się z pana Perry, nie z Adama, — pomyślała Flora. — Nigdy