Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grzeczność. Tylko Flora siedziała ponura. Wielebny James pomyślał, że jest źle wychowana. W pewnej chwili, kiedy zwrócił się z jakąś uwagą do Jurka, Flora bezczelnie mu zaprzeczyła. Wielebny James zmarszczył swe krzaczaste brwi i spojrzał w jej stronę.
— Małe dziewczynki nie powinny przerywać — rzekł — i nie powinny przeczyć ludziom starszym, którzy wiedzą o wiele więcej od nich.
Słowa te wprowadziły Florę w jeszcze gorszy humor. Ją nazwać „małą dziewczynką“, jakby nie była o wiele większa od Rilli Blythe ze Złotego Brzegu! To było nie do pomyślenia. A jak ten szkaradny pan Perry jadł! Gryzł nawet kostki biednego Adama. Flora i Una nie tknęły ani kawałka, a na chłopców patrzyły, jak na ludożerców. Flora czuła, że jeżeli ta ceremonja potrwa dłużej, to wkońcu zerwie się z krzesła i rzuci coś ciężkiego w błyszczącą łysinę pana Perry. Na szczęście pan Perry skonstatował, że jabłeczny tort ciotki Marty jest za twardy nawet na jego zęby i obiad się skończył po dłuższej uroczystej dziękczynnej modlitwie pobożnego pastora.
— Pan Bóg na pewno nie chciał uraczyć cię biednym Adamem, — mruknęła Flora pod nosem.
Chłopcy w chwilę potem wybiegli na powietrze, Una poszła do kuchni, aby pomóc ciotce Marcie w zmywaniu talerzy, Flora zaś przeniosła się do gabinetu, gdzie na kominku płonął wesoły ogień. Była pewna, że umknie tu od znienawidzonego pana Perry, który zdradzał ochotę ucięcia krótkiej drzemki w swoim pokoju. Ale gdy tylko zdążyła