Strona:Lucy Maud Montgomery - Dolina Tęczy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dziewczynki wysunęły meble na werandę, a dywany i makaty porozwieszały na pomnikach na cmentarzu metodystów. Rozpoczęło się pełne zapału trzepanie i chwilami w tumanach kurzu niknęła zupełnie rozweselona twarzyczka Uny. Flora wzięła się do mycia okien w jadalni i oczywiście przy tej okazji stłukła aż dwie szyby.
— Nie mogę ich dotrzeć jakoś, — wzdychała bezradnie. — Okna pani Elliott i Zuzanny połyskują w słońcu.
— Nie martw się. Jeszcze słońce do nas nie zajrzało, — pocieszała ją Una. — Wzięłaś przecież tyle wody i mydła, że muszą być czyste. Zamiotę jeszcze podłogę i weźmiemy się do odkurzania mebli. Trzeba je wynieść na cmentarz, bo znowu zakurzymy całe mieszkanie.
Flora z lubością trzepała wyścielane krzesła. Strasznie przyjemnie było stanąć na kamiennej płycie pomnika Eljasza Pollocka i uderzać trzepaczką w twarde siedzenia. Nic dziwnego, że Abraham Clow, przejeżdżając właśnie w małym swym powoziku z żoną, obrzucił dziewczynki pełnem zgorszenia spojrzeniem.
— Czyż to nie straszny widok? — szepnął uroczyście.
— Nigdybym nie uwierzyła, gdybym tego nic widziała na własne oczy, — odparła pani Abrahamowa jeszcze bardziej zgorszona.
Flora ukłoniła się grzecznie państwu Clow, lecz zdziwienie jej nie miało granic, gdy staruszkowie udali, że jej nie widzą. Wytłumaczyła sobie to jednak, bo stary Abraham znany był w całem Glen