Strona:Lucy Maud Montgomery - Ania z Wyspy.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie bacząc jednak na to, spędzała Ania lato bardzo mile. Priscilla przybyła z wizytą w czerwcu, a gdy odjechała, przyjechali państwo Inving, Jasio i Karolina Czwarta na lipiec i sierpień.
Chatka Ech stała się znowu widownią zabaw, a echa nad rzeką miały wiele roboty, odbijając śmiechy, które brzmiały nieustannie w ogrodzie.
Panna Lawenda nie zmieniła się wcale, stała się tylko jeszcze słodsza i piękniejsza. Jasio ubóstwiał ją, a zażyłość ich sprawiała radosne wrażenie.
— Ale mimo to nie nazywam jej mamą, — oznajmił Ani. — Ta nazwa należy się tylko mojej własnej, małej mateczce, nie mogę jej nadać nikomu innemu. Rozumie mnie pani przecież. Ale nazywam ją „mamą Lawendą“ i poza ojcem najbardziej ją kocham. Nawet... nawet kocham ją troszeczkę więcej, niż panią.
— Jak też być powinno, — odpowiedziała Ania.
Jasio miał teraz trzynaście lat i był na swój wiek bardzo wysoki. Twarz jego i oczy były tak piękne, jak zawsze, a siła jego wyobraźni była ciągle jeszcze niby pryzmat, który wszelki podający nań promień światła rozszczepiał na kolory tęczy. On i Ania robili piękne wycieczki do lasu, na pola i wybrzeże. Trudno było znaleźć bardziej odpowiadające sobie „pokrewne duchy“.
Karolina Czwarta rozkwitła dziewczęcym wdziękiem. Włosy upięte miała teraz w wielki węzeł, ale twarz jej ciągłe jeszcze była tak piegowata, nos ciągle jeszcze tak spłaszczony, a usta i uśmiech ciągle jeszcze tak szerokie, jak zawsze.
— Nie sądzi pani chyba, że mówię z akcentem amerykańskim, panno Shirley? — zapytała.
— Nie zauważyłam tego, Karolino.