Strona:Listy Jana Trzeciego Króla Polskiego.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Słuchały mię tak, że nigdy tak nasi. Cóż dopiero, y to dziś rano, Xże Lotaryński, Saski; bo mi się z nimi wczora widzieć nie przyszło, bo byli na samym końcu lewego skrzydła, którym do P. Marszałka Nadwornego przydałem był Usarskich kilka Chorongwi: Cóż Comendant Staremberg tuteczny! Wszystko to całowało, obłapiało, swym salwatorem zwało. Byłem po tym we dwóch kościołach. Sam lud wszystek pospolity całował mi rence y nogi, suknie, drudzy się tylko dotykali wołaionc: „ach! niech tę rękę tak waleczną całuiemy!“ Chcieli byli wołać wszyscy vivat, ale to było znać po nich, że się bali Officyerów y starszych swoich. Kupa iedna nie wytrwała y zawołała vivat pod strachem, na co widziałem, że krzywo patrzano. Dla tego ziadszy tylko obiad u komendanta, wyiechałem z miasta tu do Obozu, a pospólstwo rence wznoszonc prowadziło mię aż do Bramy. Widzę że y P. Comendant krzywo tu patrzą na się z Magistratem mieiskim; bo kiedy mię witali, to ich nawet mi y nie prezentował. Xionżenta się ziechali, y Cesarz daie znać o sobie, że iest za milę; a ten list nie kończy się aż teraźnieyszym rankiem; nie daią mi tedy dopisować y dłużey się cieszyć z Wcią sercem moim. Naszych nie mało zginęło w tey potrzebie: osobliwie tych dwóch żal się Boże[1], o których iuż tam opowiedział Dupont. Z wojsk cudzoziemskich Xionże de Croy zabity, brat postrzelo-

  1. Zapewne tu król mówi o Stanisławie Potockim, staroście halickim, synu Jędrzeja, kasztelana krakowskiego; i o Modrzejowskim, podskarbim nadwornym.