Strona:Liote.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 182 —

Gdyby nie robota — do matki, nie czekając wiele, przyleciałby w te pędy Waluś maleńki — jedne kosteczki białe, chrzęszczące, a za nim, czyby i ojciec Walusia nie przyszedł ze starszym synem, wszyscy wszak mogiłkom swym nie radzi! I czyby nie szeptali jej do uszu użalań swoich to na robactwo, to na piasek żrący, to na wodę ziębiącą, to na odzież przegniłą, to na sąsiadów, co od nich słowa nie posłyszeć. A cóż by im rzekła, czemby pocieszyła.
Gdyby nie robota — córce też nie opędzićby się myślom kąśliwym, które, niewiadomo skąd się biorąc, z pytaniami podlatują: dla kogo słońce, radość, dola, kwiat pachnący, śpiewanie ptaków? Na co młodość moja? Kiedyż jeden grób na drugi się przemieni?
Stąd szło, że wielki do roboty pociąg miały i robiły tak jakoś niespiesznie, a chętnie, a uważnie.
Gdy ostatnia gwizdka powietrze spruła i po wszystkich salach popłoch, końcowi pracy właściwy, rozniosła, całą wielką gromadę ludzką jednym przejmując wstrząśnieniem, w nich żadnego nie widziałeś pośpiechu, ani ukontentowania.