Strona:Liote.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 178 —

tu był koniec. Niby więźniom wesołość z serc uchodziła i w mur zimny, siwy po trochu wsiąkała, a w jej miejsce stęchlizną piwniczną piersi biedaków nasiąkały, zaś dusze ich — szarością przygnębienia. W oparach ziemnych, niezdrowych śmierć się lęgła i raz po raz po któreś z nich przychodziła: to Waluś — to starszy, co ojcu już pomocnym bywał, Marjanek — na ostatku i ojciec sam poodchodzili.
Otóż i dzieciństwo jej zeszło, a młodość podeszła niby kwiat już w zaraniu pobladły.
Pomimo bladość swoją — ładny.
Choć usta jej nie wiśniom podobne były, tylko leciutko zaróżowione; choć policzków krew rumieńcem nie umalowała, choć chudość owal twarzy przeciągła — zawżdy i usta, i policzki, i twarz całą, a oczy nadewszystko pociągające miała.
Nie raz słyszała, że mówiono o niej:
— Śliczny buziak, udatny buziak, takiemi oczami przywiąże do siebie kogo zechce.
A nic jej to nie cieszyło. Nie była rada swej ładności, jak inne. Nie było w niej wcale swobody dziewczęcej, niefrasobliwości wiekowi jej właściwej, ucieszenia się ze siebie samej, ze swej krwi młodej, z gibkości swego