Strona:Liote.djvu/092

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 88 —

z zapartym wszedł oddechem pomiędzy ciche drzew kolumny, mroczne podpierające sklepienia. Te ze wspomnień wszystkich, co przeszli przez ziemię, utkane były.
Z ciszą stuleci zmieszane jedno wystarczyło tchnienie istoty żyjącej, by zbudziła się przeszłość.
Bór rozbrzmiał ponurem wyciem...
O zachodzie słońca na żyznej, ukwieconej dolinie zebrane rzesze pieniem miłem, jak pieszczota chłodnego, rozpraszającego skwar wietrzyka, żegnały dzień:
«Zasypia w purpurze cudny dzień — Świat w niezmąconej trwa pogodzie — jak słodko jest o przedwieczornej porze wielbić szczęśliwość życia — ».
Wtedy właśnie ukazał się człowiek biegnący, uciekający przed pościgiem czegoś strasznego. Wiatr rozwiewał jego włosy zbielałe, przez krótką zbielałe chwilę; blask obłąkania niosły rozwarte szeroko, przerażone oczy.
Za nim ciągnęło widmo. Olbrzymie — rozrastało się aż po strop nieba. Cała przestrzeń wypełniła się nim i jego brzmiała głosem.