Strona:Lewis Wallace - Ben-Hur.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nagle, wyraźnie, już nie w wyobraźni, poznał głos matki. Nieczekając więc dłużej, objął siostrę i rzekł:
— Chodź; spieszmy!
Terasa powyżej pierwszych schodów zapełniona była żołdactwem; jedni rabowali, drudzy z dobytymi mieczami wpadli do pokojów, mordując i raniąc. Tu i owdzie klęczące kobiety błagały o łaskę, opodal jedna w podartej szacie, z długim rozwianym włosem, walczyła, szamocąc się z trzymającym ją siepaczem. Krzyk jej straszliwy, górujący ponad wrzawą, doleciał aż na dach. Do niej to biegł Juda, wołając: „matko! matko!“ Ale zaledwie dotknął jej rąk, pochwycono go i oderwano od niej. Wśród jęków, hałasu i wrzawy usłyszał, jak ktoś zawołał:
— To on!
Głos ten nie był mu obcym, spojrzał... i zobaczył Messalę.
— Jak to, tenże ma być zabójcą? — rzekł jeden z legionistów. — Ależ to zaledwie wyrostek!